Aktualności

Czy Kościół ewangelizuje świat, czy świat pustoszy Kościół? Rozmowa z o. Pawłem Pakułą CSsR

Czy Kościół ewangelizuje świat, czy świat pustoszy Kościół? Rozmowa z o. Pawłem Pakułą CSsR
Hugo Fergusson on Unsplash
30 września 2022 r.

Czy Kościół ewangelizuje świat, czy świat pustoszy Kościół? Rozmowa z o. Pawłem Pakułą CSsR

Szczęść Boże! Witam Ojca ponownie. Ostatnio poruszył Ojciec temat przenikania do Kościoła mentalności „światowej”, między innymi poprzez nazewnictwo czerpane nie tyle z Ewangelii, co bardziej ze „świata”, wskazując na niektóre konsekwencje takiego „otwarcia”, choćby w przypadku promowanych dzisiaj „liderów”. Czy zauważa Ojciec jeszcze jakieś inne wpływy mentalności światowej, które warto mieć na uwadze?

Tego znajdziemy sporo, można powiedzieć adekwatnie do niezliczonej już ilości różnych informacji jakimi jesteśmy zalewani w przestrzeni medialnej nie tylko telewizji, radia, ale dziś chyba najwięcej w przestrzeni wirtualnej, bowiem to tam dokonuje się największy wysyp tego typu pojęć obcych Ewangelii. W ślad za tym idzie to, co można nazwać dewangelizacją, czyli wypłukiwaniem z zawartości, z treści ewangelicznych przestrzeni społecznej, a to z kolei, jak woda w czasie powodzi, rozlewa się również w umysłach ludzi wierzących.

Patrząc na Kościół w rozumieniu mentalności ewangelicznej, myślenia kategoriami i kryteriami Ewangelii przenikają do wewnątrz nie tylko pojęcia zaczerpnięte ze świata i narzucane nachalną, zmasowaną propagandą, ale wraz z nimi przenika i treść, która deformuje, zniekształca postrzeganie Ewangelii tworząc tak naprawdę tę mentalność antyewangeliczną, która daje o sobie znać coraz powszechniej właśnie wewnątrz samego Kościoła.

I na tym nie koniec, bowiem konsekwencją tego procesu jest skorumpowanie nie tylko myślenia ludzi wierzących, ale też w naturalnej konsekwencji ich działania. Jeśli dziś mówimy o ewangelizacji, które to określenie wyparło rozkrzewianie wiary, to okazuje się, że tak naprawdę zanika postawa misyjna, już wręcz nie wolno nikomu przekazywać wiary, bo byłoby to narzucaniem jakichś „poglądów”. Już nie niesiemy Słowa Bożego do innych, ale narzuca się dyktat przytakiwania każdej postawie i każdemu zachowaniu, czy już niemal każdej ideologii jako równorzędnej z Ewangelią, która narzuca swoją „tolerancję”, tę tylko dla siebie, tak jak to jest choćby z ideologią LGBT+. Już nie głosimy ludziom, którzy identyfikują się z takimi ideologiami Ewangelii ani Chrystusa, nie ma przekazu opartego na odkupieniu z grzechu, ale jest duży nacisk na aprobatę antywartości w imię jakiegoś dziwnego przystosowania się do tego świata. Całą ewangelizację redukuje się do stwierdzenia, że dobrze jest jak jest, „Pan Jezus Cię kocha” i „róbta co chceta”.

Jednocześnie pojawia się, tak jak w obecnym roku duszpasterskim hasło, że jesteśmy „posłani” do głoszenia Ewangelii innym. Taka dziwna bądź co bądź sprzeczność sprawia, że koniec końców zwycięża to, co silniejsze, bardziej nachalne i bardziej pobudzające emocje, a wiec antyewangeliczna tolerancja dla zła. Niestety tak właśnie jest odbierane dziwne promowanie środowiska LGBT+ i to w samym Watykanie. Owszem, tutaj ktoś powie, że to środowisko też trzeba ewangelizować, że to są peryferie Kościoła. Zgoda, jednak pytanie czy ewangelizuje się to specyficzne środowisko czy raczej dochodzi do skorumpowania mentalności wewnątrz Kościoła? Pozostawię to jako pytanie, które trzeba i warto sobie postawić, jaki wiele innych. Też dlatego, że już dziś coraz częściej ludzie zadają sobie pytanie, czy któregoś dnia nie usłyszymy z ambony zaproszenia, już nie na procesję Bożego Ciała, ale na jakąś „paradę”.

Wydaje się to trochę nieprawdopodobne!

Do niedawna dyskoteki w kościołach też wydawały się niemożliwe, a dziś stały się wręcz najważniejszymi wydarzeniami, niestety coraz cęściej ważniejszymi od Mszy Świętej, a sama Eucharystia w wielu miejscach zamienia się powoli w spotkanie towarzyskie. Zresztą wystarczy popatrzeć na to, co dziś wychodzi na jaw, choćby u naszych zachodnich sąsiadów. Kościoły oflagowane na zewnątrz i od wewnątrz fałszywymi tęczami. W Szwajcarii kobieta udająca celebransa Eucharystii. W Stanach Zjednoczonych, Niemczech. Belgii i nie tylko błogosławieństwo par homoseksualnych. Jeśli zbierzemy choć niektóre z tych wybryków to jednak zdamy sobie sprawę, że jeszcze kilka lat temu wydawało się to niemożliwe, a dziś musimy się z tym zmierzyć. Trzeba też zaznaczyć, że nie jest to efekt jakiegoś nieoczekiwanego wybuchu wulkanu. Te rzeczy były już od dawana obecne, tyle, że nie pokazywano tego całemu światu i to z prostego powodu: wtedy wzbudziłoby to sprzeciw i zostałoby odrzucone. Trzeba było kilku dekad na przerobienie mentalność, na oswojenie ludzi z takimi rzeczami, na zasiane takich rzeczy, jak lęk przed odrzuceniem, byciem nazwanym nietolerancyjnym, homofobem. Urabianie mentalności, o którym to procesie już rozmawialiśmy doszło w końcu do takiego momentu, w którym można to wszystko, nie tylko ujawnić oczekując nieśmiało na aprobatę, ale ujawnić na sposób tsunami, które pojawia się na horyzoncie i szybko zatapia wszystko, co spotka na swojej drodze.

W tym kontekście trzeba by zapytać o przeciwdziałanie takiemu procesowi i takim praktykom, czy dało się coś takiego zaobserwować w czasie posługi Ojca np. w Niemczech czy Australii?

Tak, to jest naturalna reakcja, sprzeciw wobec takich antyewangelizcznych i wymuszanych tolerancji i otwartości był zawsze, jednak albo skutecznie tłamszony, albo spychany na margines. Nie docierał jednak do szerokiej opinii publicznej z tych samych względów, o których wspomniałem. Przecież ani telewizja, ani rozgłośnie radiowe nie podejmowały tego tematu, tak jak nie propagowały tak otwarcie wszelkiego typu dewiacji, a jeśli już trzeba było to ten sprzeciw wobec spłycania i rozmywania wszystkiego co wiązało się z wiarą przedstawiano jako zdewociały anachronizm i coś na obraz egzotycznego skansenu. Jak zawsze przy tej okazji roztaczając błogą wizje wspaniałego życia wszystkich w harmonii i dobrobycie. Wyraźne było to przede wszystkim na Zachodzie, którego dobrobyt był przecież obiektem marzeń ludzi z tzw. bloku wschodniego. A tego, że za tą zasłoną dobrobytu kryła się postępująca degeneracja wartości nikt nie pokazywał, a też szczerze mówiąc, chyba nikt nie chciał tego dostrzegać. Zawsze lepiej było żyć iluzją rajskiego życia tak jak na Zachodzie.

Posłużę się tutaj przykładem z Australii, gdzie napłynęło sporo emigrantów głównie z Ameryki Łacińskiej. Na antypody przybyli nie tylko szukając lepszej perspektywy życia, ale przywieźli też swoją wiarę. Z rozmów z wieloma z nich można było dowiedzieć się o trudnościach jakie napotykali w swojej nowej ojczyźnie, również jeśli chodzi o Kościół katolicki. Właśnie jedną z tych rzeczy, która budziła niepokój było coraz powszechniejsze spłycanie nie tylko celebracji liturgicznych, ale też gasnąca wiara wśród Australijczyków. Sytuacja był dosyć ciekawa, bo przez pierwsze pół roku mojej posługi byłem wybadywany, czy ten ksiądz jest wierzący czy nie.

Może się to wydawać niesłychane, ale takie właśnie było ich doświadczenie, księża nowocześni, wierni niewierzący i właściwie wszystko gaśnie. Dopiero po mniej więcej pół roku nabrano zaufania i wtedy zacząłem poznawać ten Kościół tętniący życiem. Ludzie spotykający się na modlitwie po domach, wynajmujący pomieszczenia w klubach czy nawet wspólnoty posiadające własne lokum, tak aby móc modlić się, pogłębiać i przeżywać wiarę. Wraz z upływem czasu ci ludzie chętnie mnie zapraszali, aby się z nimi pomodlić, zadawali pytania i słuchali konferencji, a wszystko to przeniknięte było duchem autentycznej wiary, która dojrzewa, bez nadzwyczajności i pudrowanych idealizmów. Przybywali ze swoimi smutkami i radościami, rozterkami i osiągnieciami, ale zawsze, nawet pomimo różnic i osobistych defektów dominowało to pragnienie bycia z Bogiem i autentyczna radość bycia w Kościele. To nie był jakiś Kościół alternatywny, sfrustrowany, który żąda reform i domaga się nie wiadomo czego od nie widomo kogo. Szukając jakiegoś adekwatnego opisu powiedziałbym, że był to Kościół pragnący obecności Boga i pozwalający się Panu Bogu znaleźć pośród krętych i zagmatwanych dróg tego nowoczesnego świata. Pod koniec mojego pobytu w Australii miałem zupełnie inny obraz Kościoła, aniżeli ten, który znany jest oficjalnie. Choć trzeba powiedzieć, bardziej niż obraz Kościoła było to doświadczenie Kościoła, Kościoła dojrzewającego w wierze i obecności Boga. Autentyzm bez osładzania, świadectwo wiary bez frustracji, obecność Boga bez roszczeń i pretensji, lecz w postawie ufnego oczekiwania. Tak mogę opisać dzisiaj ten „sprzeciw” wobec procesu deewangelizacji w samym Kościele.

To, co Ojciec mówi pozostaje w dosyć radykalnym kontraście z tym, co możemy zobaczyć i przeczytać w mediach.

Ja sam zdałem sobie z tego sprawę. Przecież w tym samym czasie w mediach australijskich wydawano wyrok na kard. George’a Pella, choć proces nawet się nie rozpoczął, podpalano kościoły, kreowano atmosferę wrogości do wszystkiego i każdego, co związane było z wiarą w Jezusa Chrystusa, a jednak pośród tych ciemności Pan Bóg prowadzi swój Kościół, a Duch Święty wieje kędy chce, a nie kędy ludzie by chcieli, a tym mniej kędy ten świat by chciał. Mogę powiedzieć, że otrzymałem przywilej doświadczenia Kościoła, który jest zbudowany na skale i którego bramy piekielne nie przemogą. I to nie tylko w Australii. A otrzymałem, ponieważ o to zawsze prosiłem na modlitwie i tak jest do dzisiaj.

Podpowie Ojciec jak odkrywać taki właśnie Kościół?

Owszem, choć podpowiedź może rozczarować niektórych: ewangeliczne szukajcie, a znajdziecie, kołaczecie, a będzie wam otworzone, proście, a otrzymacie. Proste, znane, a jednak tak wymagające, że dla wielu zapewne zniechęcające. Przecież wszystko jest w Ewangelii, ale komu dziś chce się wytrwale modlić i oczekiwać? Komu chce się dać sobie samemu czas, aby dojrzeć do otrzymania tego, o co prosimy? Czy nie daliśmy się przerobić na mentalność magicznych rozwiązań, natychmiastowych odpowiedzi stawiania na piedestał frustracji? Czy nie za dużo tych roszczeniowych postaw, które już przechodzą w destrukcyjne reformatorstwo?

Do tych pytań może uda nam się wrócić w następnym wywiadzie, a na koniec chciałabym jeszcze wrócić do „liderów” i wpływów mentalności światowej: jak rozeznać granice między mentalnością tego świata a mentalnością Ewangelii?

Rzeczywiście przykład tych „liderów” może nam w tym dopomóc. Do niedawna wszyscy grzmieli, że potrzeba nam świadków, a nie nauczycieli. Łatwo było to podchwycić i można było zakwestionować wszystko i każdego. Jednak medialnie nagłaśniane zdarzenia i postawy zepchnęły to hasło na margines. Może właśnie albo między innymi dlatego w ostatnim czasie, jakoś ci „świadkowie” zostali odstawieni do magazynu ze starociami i teraz mamy nową modę. Już nie potrzeba nam świadków, ale liderów. Jakkolwiek prawdą jest, że każde nawet najpiękniejsze i najprawdziwsze hasło potrafi się znudzić, a tym samym traci siłę przebicia w przekazie medialnym, to jednak warto się zastanowić i zadać sobie pytanie czy Ewangelia i rozkrzewianie wiary, które jak wspomniałem, dziś nazywamy Ewangelizacją można opierać na hasłach, sloganach bez oparcia tego na mocnym i przede wszystkim prawdziwym fundamencie, jakim jest ewangeliczne zaparcie się siebie? Hasło zostaje rzucone i pofruwa trochę jak confetti, a jak przestanie zachwycać, to podrzuci się w górę następne? Czy gdzieś, między jednym, a drugim lansem takich sloganów wspomina się choćby o konieczności pracy nad sobą, o wyrzeczeniu czy poświęceniu? Okazyjnie może i tak, ale wiemy jak to jest przyjmowane. Czy uzależnienie od mody, od trendów narzucanych przecież nie przez Kościół, jest adekwatną odpowiedzią na wyzwania naszych czasów i pragnienia, które przecież pozostają niezmienne, a które rodzą się każdego dnia w ludzkich sercach?

I tutaj warto też przypomnieć, że samo „świadectwo” zostało zredukowane do kategorii opowiadań, wyznań często podrasowanych emocjonalnie i mało wiarygodnych, w których ani Chrystusa ani Ewangelii nie znajdziesz, a jeśli już to jako ozdobnik i dodatek mający na celu uwiarygodnienie jakiegoś nadzwyczajnego przeżycia, którego sam zainteresowany czy zainteresowana jeszcze nie rozumie. Nierzadko towarzyszą temu egzaltacje emocjonalne, które stają się głównym przesłaniem. Niestety z tego, co kiedyś miało adekwatny status szlachetności, bo przecież dać świadectwo oznaczało to samo, co zostać męczennikiem, czy z tego, co również dziś niesie w sobie cenną wartość dla rozwoju wiary, czy to nie zostało zmielone i rozmienione na drobne, tak że stało się gęstą zasłoną dymną, poprzez którą trudniej jest dostrzec prawdziwe wyzwania stające na drodze dojrzewania w wierze i budowania tej zdrowej relacji człowieka z Bogiem?

Warto zadać sobie pytanie czy u podłoża tej nadmiernej fascynacji emocjonalną, chwilową, najczęściej fikcją nie stoi zwykłe lenistwo tak w wymiarze duchowym, jak i intelektualnym. Współczesnemu człowiekowi nie chce się podjąć prawdziwych wyzwań, bo te wymagają wysiłku, poświęcenia, rezygnacji z tego, co ulotne i przemijalne. Praca nad sobą jawi się jako zadanie wymagające, trzeba zrezygnować z wielu rzeczy, aż do rezygnacji ze wszystkiego. Do niewielu, bardzo niewielu dociera, że chodzi o to, aby zdobyć wszystko! Zrezygnować tak naprawdę z tego, co ulotne i przemijalne, a osiągnąć to, co trwałe, nieprzemijalne, najwartościowsze!

Ta porażka „świadków” i przeskoki między innymi na „liderów”, czy nie świadczą o tym, że sfrustrowani niemożliwością osiągnięcia idealistycznych celów przeszliśmy na poziom odrzucenia Boga, odrzucenia pracy na sobą, pokory i wytrwałości? A przeszliśmy do ulotnych i chwilowych zachwytów emocjonalnych i spłycania wszystkiego do wymiaru horyzontalnego właśnie tych „liderów”, w których upatrujemy zbawicieli lub cudotwórców, kogoś w rodzaju guru, którzy mają zaradzić naszej niewierze?

Przypomina się spotkanie z młodym człowiekiem, który chciał osiągnąć doskonałość i odważnie stanął przed Chrystusem, ale gdy usłyszał, że trzeba zrezygnować z siebie samego odszedł zasmucony. Ta rezygnacja z siebie samego, to właśnie rezygnacja z naszych ludzkich wyobrażeń, idealizmów, z tego poprawiania Pana Boga, i właśnie tego trzeba się wyzbyć, aby iść za Chrystusem i osiągnąć życie wieczne.

W Ewangelii mamy też wiele wydarzeń, w których uczestniczyli ci, którzy zostawili wszystko i poszli za Jezusem!

Czy nie za dużo oglądamy się na prześladowania, trudności, których choć nie brakuje, ale to nie one wyznaczają cel naszego życia? Może trzeba jednak „wyłączyć” ten świat, aby usłyszeć to „pójdź za maną!” To wezwanie ma taką moc, że jakiekolwiek atrakcje tego świata, czy też nasze osobiste ograniczenia, lęki, czy inne niedostatki nie mają nic do powiedzenia.

Dziękuję Ojcu za rozmowę!

o. Paweł Pakuła CSsR – redemptorysta, licencjat z Teologii Biblijnej (absolutorium) na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Studia w Polsce, Argentynie i Włoszech. Były Dyrektor Sanktuarium Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Rzymie. Duszpasterz Akademicki, misjonarz w Argentynie, Włoszech, Niemczech Australii. Duszpasterz Katolickiej Wspólnoty Biblijnej HODEGETRIA.