Aktualności

Nieść światu Ewangelię. Rozmowa z o. Maciejem Ziębcem CSsR

Nieść światu Ewangelię. Rozmowa z o. Maciejem Ziębcem CSsR
Photo by Erica Viana on Unsplash
28 września 2021 r.

Nieść światu Ewangelię. Rozmowa z o. Maciejem Ziębcem CSsR

Jest Ojciec misjonarzem i rekolekcjonistą. Posługa kapłana związana jest z głoszeniem Słowa Bożego, obecnością i służbą wśród ludzi. Dostrzegamy jednak, że wiernych ubywa. Jak to wpływa na Ojca posługę? Czy zmienia ona swój charakter, czy potrzeba innych środków, aby docierać do ludzi z Dobrą Nowiną?

Posługa kapłana zawsze będzie związana z głoszeniem Słowa Bożego i świadectwem swojego życia. Możemy nawet rozszerzyć sposób takiego życia na każdego katolika/chrześcijanina, nie tylko na kapłanów. Jezus w swoim nauczaniu wszystkich nas wzywa do dzielenia się Jego nauką i życia Jego Słowem na co dzień. Wspomnę słowa Jezusa: „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu” (Mk 16,15), jak również „Idźcie więc i pozyskujcie uczniów we wszystkich narodach!” (Mt 28,19). Kieruje te słowa do apostołów, do najbliższych, ale nie ogranicza tego posłania jedynie do nich. Każdy jest zaproszony i wezwany do bycia uczniem Jezusa, czyli głosicielem i świadkiem. I każdy powinien sobie zadać pytanie: „W jaki sposób mam to realizować w swoim życiu i swoim życiem”? A ja bym jeszcze osobiście dodał: „…swoim życiem, które nie jest proste, ale marne, słabe, niewierne i grzeszne”. Dlaczego tak? Dlatego, że głoszenie i świadectwo swoje źródło mają w doświadczeniu miłosierdzia wobec swojej przeszłości, wobec swoich własnych grzechów. Dopiero prawdziwie przyjęte, pozwala otworzyć się na siłę przebaczenia, którą z odwagą głosi człowiek wierzący, a która zakorzeniona jest w nieskończonym miłosierdziu Boga. Autentyczne świadectwo i prawdziwość głoszenia są chyba najbardziej owocnymi formami docierania do drugiego człowieka z Dobrą Nowiną. Z tym chyba większość z nas ma trudność, bo w prawdzie i autentyczności odsłania się swoje słabe strony, często przyznaje się do swoich niedoskonałości, a nawet grzechów i niedojrzałości. Nie chodzi oczywiście o ekshibicjonizm, ale o dostrzeżenie w swoim życiu słów św. Pawła: „gdzie natomiast rozpowszechnił się grzech, tam pojawiła się jeszcze obfitsza łaska” (Rz 5,20). Tej prawdy i autentyczności często nam brakuje. Mnie brakuje jako kapłanowi, a może – choć nie mnie to oceniać – brakuje i Kościołowi jako wspólnocie. Może boimy się i nie wierzymy w tę łaskę przebaczenia, która się tak obficie rozlewa, która nie ocenia i kategoryzuje, ale przyjmuje każdego. Może w końcu boimy się, że ktoś pozna nasze słabości, zgorszy się nami, zobaczy niedoskonałości, a przecież każdy z nas chce błyszczeć, być kimś i słuchać o sobie same pochlebstwa. Jedynymi więc środkami, których potrzeba to autentyczność i otwartość na Jezusa i drugiego człowieka. Potem dochodzą takie tematy jak przygotowanie do głoszenia Słowa, nowe możliwości audiowizualne, które czasami warto wykorzystać oraz sposobność do głoszenia. Niestety czasami sami odcinamy się od możliwości głoszenia Słowa Bożego. Pamiętam jak w jednej z parafii zostałem upomniany, gdy głosiłem homilię na porannych Mszach Świętych, bo: „jest u nas przyjęta zasada, że na porannych Eucharystiach nie mówimy kazań”. Nie mnie to oceniać, ale trochę we mnie zgrzyta, kiedy słyszę coś takiego. W innej parafii, kiedy prowadziłem rekolekcje, po jednej z Mszy Świętych z udziałem dzieci, kiedy śpiewaliśmy, klaskaliśmy i tańczyliśmy na cześć Jezusa, proboszcz z zakrystii powiedział: „Nie może tak Ojciec z nimi robić, bo ich rozklaszcze, roztańczy i ja z tym zostanę, a u mnie takich rzeczy się nie robi na Mszy Świętej”. Z drugiej strony: spowiedź na krawężniku, kiedy ktoś prosi i nie ma szans, żeby w tym momencie przyprowadzić go do kościoła. Warto też wspomnieć o wykorzystaniu momentu rozmowy, jeżeli tylko ktoś chce porozmawiać o wierze i o Bogu. Wiele zależy od sytuacji i człowieka – każda parafia ma inne zwyczaje, a każdy człowiek ma inną specyfikę i historię. Nie głosimy już do tłumów, takie głoszenie nie ma sensu. Wspaniale jest jak kapłan widzi po prostu człowieka z jego radościami i troskami, dotyka jego życia konkretnie, a nie głosi „kazanie ponad głowami słuchaczy”. I co najważniejsze… trzyma się Słowa Bożego, nie historii i tysiąca przykładów. Słowo! Ma głosić Słowo Boże więc niech się Jego trzyma! Słowo Boże to Dobra Nowina, jak zaczniemy mówić o czymś innym to może i to będzie dla niektórych nowina, ale czy Dobra…?

Obecna sytuacja, czasami wrogie nastawienie ludzi względem Kościoła nie pomaga w dotarciu do nich z Dobrą Nowiną. Często te osoby nie miały doświadczenia osobistego spotkania z Chrystusem. Na jakie trudności natrafić może kapłan w relacji z drugim człowiekiem?

Żyjemy w konkretnym miejscu i kontekście. Tak jak powiedziałem przed momentem – mamy świadczyć i głosić. Każdy jednak będzie wypełniał tę posługę w troszeczkę inny sposób. Trzeba zwrócić uwagę, że na nasze życie wpływa często środowisko, rodzina, najbliżsi, miejsce pracy, ludzie, których spotykamy, a czasami nawet warunki geopolityczne i zróżnicowania religijne. Największym jednak wpływem – moim zdaniem – jest nasza osobista relacja z Jezusem lub po prostu jej brak. To ona oświetla nam drogę ku przyszłości oraz nasze decyzje, to ona pozwala nam przejrzeć się jak w lustrze, by dostrzec to, co najważniejsze w teraźniejszości i tego nie zmarnować, i to właśnie dzięki tej relacji bez lęku i z miłością do siebie, i innych możemy obejrzeć się w przeszłość. Wcześniej wspomniano o tym, że ludzi ubywa z Kościoła… Może właśnie dlatego nas ubywa z Kościoła? Bo zabrakło w którymś momencie relacji z Jezusem? A jeżeli jej brakuje to z kim mam tworzyć relacje? Z Kościołem jako kim? Instytucją? Pustymi murami? Kościół, który zostaje pozbawiony Jezusa jest jak nieodratowane ciało po przebytym zawale – bez życia. Może właśnie to jest istotny problem niektórych osób świeckich i księży – potraciliśmy relację, która kiedyś była ożywcza, pełna miłości miłosiernej, rozwojowej i mobilizującej, a zostaliśmy przy rytuałach lub w sferze bliżej nieokreślonego Boga – „siły”. Często słyszę, jak ktoś odpowiada: „jestem wierzący, wiem że Ktoś tam jest, ale nie praktykuję”, albo „wiem, że Bóg jest miłością i najważniejsze to być dobrym człowiekiem”. Oczywiście, że jest i wiele zdań typu: „A ten Kościół to taki jest i taki…” i lecą epitety tak ostre i przykre, że aż mocno raniące i niesprawiedliwe. Jedną z trudności jaką obserwuję to utrata osobistej relacji z Jezusem i wynikającej z niej drogi miłości. I ta trudność może być po mojej stronie, kiedy zagubię relację z Jezusem, a dla kapłana nie jest to wcale takie trudne – znam to niestety z autopsji, ale też po stronie mojego rozmówcy – kiedy jestem niezrozumiany, bo on nie ma takiego bądź podobnego doświadczenia. Wtedy często bazujemy na tym, co ludzkie, co takie nasze. Rozmowa, dzielenie się sobą bez oceniania, wpatrzenie się w historię człowieka bez osądzania. Mam takie doświadczenie, że jeżeli człowiek zostaje wysłuchany i przyjęty takim, jakim był i jest, to jest to wspaniały wstęp do ogłoszenia Dobrej Nowiny. Nie zawsze się to jednak udaje, ale zawsze można spróbować. Są też takie chwile, że nie trzeba będzie głosić wprost, bo więcej będzie mówiła nasza postawa i świadectwo życia. To jest moje bardzo mocne doświadczenie ze szpitala, w którym posługiwałem. Tak czy inaczej podstawowa trudność to nieznajomość Jezusa i brak doświadczenia Jego miłości. Kolejną trudnością mogą być stereotypy o Kościele i klerze, które z powodu nieznajomości całej Wspólnoty Kościoła rodzą wiele zgrzytów. „Bo to ciemnogród, bo są zacofani, bo się nie znają na tym czy na tamtym, bo i tak wszyscy robią co chcą, więc Kościół nie powinien wypowiadać się na takie czy inne tematy…” – śpiewka znana z wielu środowisk. Rodzi to trudność w podejmowaniu jakiegokolwiek dialogu w sprawach bardzo ważnych dla człowieka i jego przyszłości. Trudnością może być również niezgoda na to, co głosi Kościół, jak postępują jego członkowie, na konserwatywne myślenie i obronę podstawowych wartości chrześcijańskich. Komuś się to nie podoba i tyle. Chce żyć inaczej – wybiera inaczej. Ja osobiście bardzo lubię dyskutować z osobami, które nie tyle są wrogo nastawione do Kościoła, co podejmują całkowicie sprzeczne decyzje z moralnością, którą głosi Jezus, ale nie wojują z Kościołem. Brak wsłuchania się w osobę, ustalenia pojęć, wspólnego fundamentu rodzi często frustracje i złość, bo inaczej postrzegamy, inaczej doświadczamy i choć chcielibyśmy może w tym głoszeniu dojść do wspólnego punktu – celu, to się rozminiemy, bo fundament jest różny, pojęcia różne. Przez takie same słowa rozumiemy całkowicie co innego. To jest ogromny problem w rozmowie. Trudność, która wydaje mi się momentami jak zapadka w drzwiach – jak już się zamknie, to nikt nie otworzy przez długi czas – są zgorszenia i grzechy, i to o czym mówiliśmy wyżej: prawda i autentyzm. A w zasadzie ich brak. Niestety to często bomby, które wybuchając, robią niesamowite spustoszenie nie tylko wśród wiernych. Dla niektórych są oczywiście potwierdzeniem ich egoistycznych decyzji, kierowanych subiektywizmem. Jednak są bardzo raniące, trudne… Jakiekolwiek byłyby trudności i przeciwności, to i tak mamy być świadkami i mamy głosić. Pozwolisz, że zakończę słowami Jezusa: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, gdyż duszy zabić nie mogą.” (Mt 10,28). Głosimy więc z mocą, bez lęku.

Ostatni rok to także doświadczenie pandemii, osamotnienia, braku dostępu do sakramentów. Co ten czas Ojcu pokazał? Np. Niektóre osoby niemające dostępu do sakramentów świętych, mówiły otwarcie, że czują się prześladowane. Może ten czas wskazał na nowe metody głoszenia Ewangelii oraz dotarcia z Dobrą Nowiną do opuszczonych? Co powinno być dla nas lekcją z tego okresu?

Myślę, że napawa radością fakt, że w internecie można znaleźć bardzo dużo konferencji, rekolekcji, rozważań Słowa Bożego, które z potrzeby serca zostały zamieszczone właśnie w czasie, w którym „nie było takiego łatwego dostępu do sakramentów”. Pandemia zmobilizowała siły wielu, by tworzyć nowe dzieła w świecie wirtualnym. I dobrze! Może nie jest to najnowsza metoda głoszenia, ale internet jest przecież amboną świata. Z niej również powinno być głoszone Słowo Boże.

Ostatni rok, dla mnie osobiście, to okres obfitego głoszenia nie słowem, ale życiem. Właśnie czas pandemii był niesamowitą możliwością do sprawdzenia swojej wiary, przylgnięcia do Jezusa, a nade wszystko zweryfikowania swoich deklaracji i wypowiadanych słów. Często mówimy o tym, żeby nawiedzać chorych, pomagać potrzebującym, ofiarować czas i wysiłek osobom cierpiącym lub w podeszłym wieku. Czy tak się stało? Każdy na to pytanie powinien sam sobie odpowiedzieć. Czy osoby mieszkające obok chorego były dla niego wsparciem? Czy zrobiłem choć trochę, by pomóc komuś w przeżywaniu jego cierpienia? Czy potrafiłem zrezygnować z siebie, by dać siebie (w formie czasu, zainteresowania, pomocy materialnej) osobie potrzebującej? Jaka towarzyszyła temu intencja? Czy ja jako ksiądz zrobiłem coś, by przynieść osobom osamotnionym i chorym Jezusa? I tysiące innych pytań, które mogę zadać… Ja sobie je zadaje. Na każde jednak pytanie powinniśmy odpowiedzieć sobie sami, a ja jestem naprawdę ostatni, który miałby kogoś pouczać i moralizować. Towarzyszę… Tego człowiek bardzo potrzebuje, a szczególnie w czasie osamotnienia i pandemii.

Być blisko człowieka. To jest wyzwanie w czasach, kiedy mówi się o dystansie społecznym, ograniczeniach i zostawaniu w domu. Nie ma co się burzyć i denerwować, bo to pozwala nam w miarę spokojnie przeżyć pandemię jako społeczeństwo. Jednak pozostaje trudność – jak być blisko człowieka, bliźniego w takiej „pozamykanej rzeczywistości”? Niektórzy nadrabiają światem wirtualnym i różnego rodzaju komunikatorami, ale to nie to samo. A na pewno nie da się tak trwać przy osobie cierpiącej, chorej czy umierającej. Dla mnie formą głoszenia było bycie blisko. Czasami nieporadnie, niedoskonale, bez specjalistycznego przygotowania, ale po prostu bycie blisko bliźniego. Z resztą co to za ksiądz, który jest daleko od ludzi i stawia niezrozumiałe granice (czasami totalnie sztuczne). Nie rozumiem też sytuacji, w której kapłani boją się pójść do chorych, bo mogą się zarazić. I co? Pozbawimy sakramentów osoby chore, bo my możemy się zarazić? Bo możemy umrzeć? I co z tego? Po to jesteśmy święceni. Dla Jezusa nie ma barier w miłosierdziu, czemu więc ja mam takowe stawiać? Warto sobie o tym czasami przypomnieć.

Można powiedzieć, że czas pandemii dał nam szansę na poszukiwanie nowych dróg, aby dotrzeć do ludzi. Nie tylko tych, którzy trwają przy Chrystusie, ale także tych, którzy być może Kościół atakują… Jednak wielu zrezygnowało, wielu opuściło nawet tych pragnących Chrystusa…

Dokładnie, w czasie pandemii otwarły się przed Kościołem nowe horyzonty i możliwości posługi, szczególnie chorym. Wzywający do miłosierdzia Jezus, wzywający do otwartości i niesienia dobra bez granic papież Franciszek dawali światło nadziei na poraniony pandemiczny świat. Czemu wielu z nas się wycofało? Czemu wielu zdezerterowało z różnych przyczyn od swoich postanowień, ślubów, idei, celów? Może dlatego, że poczuliśmy się zagrożeni? Zalęknieni, że przyszła siła, która jest w stanie wyrwać nam życiodajny oddech w ciągu kilku lub kilkunastu dni. Chorzy przestraszyli się, że będą jeszcze bardziej chorzy albo umrą za chwilę. Starsi uświadamiając sobie słabość swojego organizmu przestraszyli się, że już przecież krok od śmierci. Zdrowi i silni przestraszyli się słabszych i cierpiących, bo widzieli w nich zagrożenie rozprzestrzeniającej się choroby. Samotni jeszcze bardziej wpadali w samotność, a depresyjni już nawet nie szukali pomocy, bo niemożliwe wręcz byłoby się z nimi skontaktować lub spotkać.

Największą chorobą, ale i też konsekwencją SARS-COV-2 jest wytworzenie jeszcze cięższej epidemii. Jest ona wewnętrzną trucizną – kształtowanym w sercu powątpiewaniem. Karmiona lękiem i samotnością na początku pełna pytań, niepokoju, a na samym końcu uśmiercająca człowieka pewność: „Nikomu na mnie nie zależy. Jemu (Jezusowi) na mnie nie zależy. On jest tam, wysoko, gdzieś w tzw. niebie, a ja tutaj na ziemi, zmagający się z pandemią, chorujący, słaby, umierający”. Wiele razy zdarzało mi się usłyszeć w tym czasie pytanie: „Gdzie jest Bóg? Przecież gdyby był, nie pozwoliłby na takie piekło…” [1] W oczach tych osób gasła nadzieja na wiarę w to, że rzeczywiście są oni Jego ludem, że się o nich troszczy i nimi opiekuje.

Kościół zatem nie zmagał się z problemami medycznymi, społecznymi czy gospodarczymi. Wspaniała i niesamowita była charytatywna i modlitewna pomoc wspólnot Kościoła. Nieoceniona i niedoceniona posługa młodych świeckich na rzecz osób starszych i żyjących samotnie. Najważniejszą jednak drogą, którą powinien pójść Kościół i obrać sobie za cel, byłoby przekazanie doświadczenia Jezusa, który jest obecny wśród nas, działający, kochający [2] . Ukazanie Królestwa Bożego na ziemi, które nie skończyło się w momencie wybuchu pandemii, miłosierdzia, które nie zawęziło swojej wrażliwości i otwartości jedynie do pewnej części ludzi – tych najbardziej zaangażowanych we wspólnoty. Kościół w całości – jako kapłani i świeccy wierni powinien więc, tym bardziej w tym burzliwym czasie, rozlewać wszędzie tę miłość Jezusa Chrystusa, „która nie przytłacza (…) nie marginalizuje ani nie ucisza i nie milczy, miłość, która nie upokarza ani nie zniewala. Jest to miłość Pana, miłość codzienna, dyskretna i respektująca, miłość wolności i dla wolności, miłość, która leczy i uwzniośla. To miłość Pana, która wie więcej o powstawaniu niż upadkach, o pojednaniu niż zakazach, o dawaniu nowej szansy niż potępieniu, o przyszłości niż przeszłości.” [3] Ta Takiej właśnie miłości i takich postaw brakowało szczególnie w tym czasie. Można więc było na te pragnienia i potrzeby odpowiedzieć lub po prostu wycofać się na bezpieczną odległość i nie podejmując żadnego działania obserwować bieg wydarzeń.

Po prawie dwóch latach trwania pandemii zauważyłem i jedne, i drugie postawy. Ludzi, którzy zaangażowali się całkowicie w niesienie miłości i pomocy drugiemu człowiekowi, szczególnie chorym i cierpiącym, a także ubogim duchowo. Spotkałem też, co przytłaczające, w środowiskach kapłańskich i zakonnych, osoby, których mottem przewodnim stało się hasło: „Nie da się, bo pandemia”. Pytając się w sercu o takie postawy wycofania dochodziłem do wniosku, że to oni sami, może nie uświadamiając sobie nawet tego, wołali: „Czy Tobie na mnie nie zależy? Czy mnie zostawiłeś?” W tak smutnej i pełnej powątpiewania samotności żyli, że nie byli w stanie przelać miłości, pomocy, miłosierdzia na innych, bo sami jej nie mieli. Relacja z Jezusem nie istniała. Wycofanie się spowodowane kryzysem lub brakiem wiary. Sam w swojej ułomności pytałem o to, gdzie ja jestem w odniesieniu do Jezusa i moich bliźnich.

Rozluźniony już czas, bez wymagających obostrzeń, po przebytych chorobach i cierpieniach, doświadczeniu umierania utwierdza mnie jednak w przekonaniu Piotra i pozostałych uczniów, które zostało wyrażone słowami: „Panie do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego”(J 6,68). I wielu, duża większość właśnie szła za Jezusem i w Jego imię. Radość niesienia Ewangelii, cichego trwania przy łóżkach ludzi chorych na COVID-19, towarzyszenie w cierpieniu i umieraniu, nieustanna modlitwa setek wspólnot na całym świecie. To i wiele innych dawało nadzieję przetrwania burzy, a przede wszystkim zbawiennej obecności Miłosiernego Boga wśród nas.

Św. Jan Maria Vianney, proboszcz z Ars powiedział: „Nie mów ludziom o Bogu, kiedy nie pytają, ale żyj tak by pytać zaczęli.”. W jaki sposób my możemy stać się świadkami Chrystusa? Jak powinno wyglądać nasze życie? Może miał Ojciec takie spotkania, doświadczenia, podczas których spotkana osoba powiedziała, że jest Ojciec świadkiem Chrystusa?

Najkrótsza odpowiedź jaką mógłbym dać to: „Świadkiem Jezusa stajesz się wtedy, kiedy wypełniasz Jego wolę”. Czy to jest jednak możliwe w 100%? Wątpię… Każdy jest skażony grzechem, a poprzez swoje niedojrzałości i słabości odchodzimy od tego pragnienia Boga wobec nas dość często. Tak jak już mówiłem, należę do tego grona ludzi, którzy dalecy są od mówienia kto jak ma żyć. Może dlatego, że moje życie było połamane mocno przez szatana, rozumiem, że każdy ma zawahania i zwątpienia, grzechy i odejścia od Jezusa. Jedyne, co mogę, to towarzyszyć danej osobie i wskazywać kierunek – Jezusa. Czy ktoś obierze tę drogę, czy jej nie obierze – nie ode mnie to zależy. Wydaje mi się, a wręcz jestem tego pewny, że dzisiejszemu światu potrzeba wskazywania kierunku. Nieprzeżywania życia za kogoś, dokonywania wyborów za kogoś, nakazywania i zakazywania. Nie! Dzisiaj człowiek potrzebuje pewnika, konkretnego odniesienia, które stanie się dla niego fundamentem, aksjomatem, niepodważalnym faktem. Będzie do niego wracał, rozpatrywał swoje życie względem tego faktu/osoby/aksjomatu/czegoś pewnego. Dla mnie jedynym pewnym odniesieniem jest Jezus – osoba Zbawiciela. Bóg, który mówi do każdego: „zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię” (Jr 1,5) i dodaje: „nie bój się nikogo, gdyż Ja jestem z tobą, żeby cię bronić (Jr 1,8). Zna mnie całkowicie, wie o mnie wszystko i wciąż kocha miłością, której do końca nie jestem w stanie sobie wyobrazić. „Kocha pomimo wszystko i brew wszystkiemu!” To chcę powiedzieć ludziom, taki kierunek im pokazać. Czy według Ciebie z taką postawą i przemyśleniami jestem świadkiem Chrystusa? Wiem, odwracam trochę pytanie, ale… wydaje mi się, że to czy jestem czy nie jestem świadkiem Chrystusa oceni dopiero osoba, która mnie spotka i pozna.

Pytasz czy ktoś kiedyś powiedział, że jestem świadkiem? Tak, wiele razy w duszpasterstwie, w szpitalu, w czasie spowiedzi, ewangelizacji czy głoszenia homilii. Widzieli oni dobro, moc Jezusa działającą przez moje słowa, ręce, czyny. Pytanie, które mógłbym postawić, w pewien sposób uderzając w samego siebie, ale spróbujmy: Czy gdyby ktoś znał moje grzechy i całą moją historię, też by powiedział, że jestem świadkiem Chrystusa? Dzisiaj często chcemy widzieć świat w różowych kolorach, pełen życia, szczęścia, bez cierpienia, krzywd, grzechów. To chcemy zataić, to się spycha na bok, tego nie chcemy – dlaczego? Nie potrafimy się z tym zmierzyć? Mamy już dość, przesyt tragediami, narzekaniem i ciągłym potykaniem się w życiu? A może idealizujemy sobie wszystko, bo tak łatwiej? Przecież jak dowiemy się o machlojkach swojego ulubionego polityka, to już zaczynamy wątpić w niego. Jak spotkamy się z faktami o księdzu grzeszniku, to mówimy: „tak pięknie głosił Słowo Boże i wszystko teraz runęło”. Nawet sąsiedzi bardzo lubiani przez nas „zostaną ukrzyżowani” przez nasze języki, kiedy tylko dowiemy się, że „coś zbroili”. Mało jest takich, którzy dają kolejną szansę. Mało jest takich, jak Jezus – On daje nieskończenie wiele szans. Wracając więc do mojego pytania – czy znając mnie do końca, w całości, mógłby ktoś powiedzieć: to wspaniały świadek Jezusa Chrystusa? Czy może jednak to, co złe – bardziej krzykliwe i robiące niesamowite spustoszenie – górowałoby nad tym, co dobre i piękne? Nie wiem… Myślę, że wszystko zależy od danej osoby i spotkania. Zależy oczywiście od jeszcze jednej, chyba najważniejszej rzeczy: osobistego doświadczenia miłosierdzia! Dokładnie to, co Jezus powiedział w gościnie Szymonowi: „Dlatego mówię ci: odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. Komu mało się odpuszcza, ten mało miłuje” (Łk 7,47).

W 2016 roku został Ojciec ustanowiony przez papieża Franciszka Misjonarzem Miłosierdzia. Co to za posługa? Z czym ona się wiąże? Czy bycie Misjonarzem Miłosierdzia pomogło Ojcu uczyć się miłosierdzia względem siebie i ludzi?

Posługa, którą dzięki Papieżowi Franciszkowi pełnią Misjonarze Miłosierdzia jest łaską. Powtórzę: to łaska niczym niezasłużona przez żadnego z nas. Otrzymaliśmy ją nie dlatego, że jesteśmy bezgrzeszni, święci, doskonali, ale dlatego, że to dar od miłosiernego Boga dla grzesznego człowieka. I ten grzeszny człowiek tak jakby ze zdwojoną mocą ma przekazywać Boże miłosierdzie dalej. Bardziej otwarty na innych, bardziej wyrozumiały, nie oceniający i nie sądzący, ale przyjmujący każdego – jak Jezus. Sam będąc grzesznikiem, któremu wiele Jezus odpuścił (tak jak to było wobec grzesznej kobiety w domu Szymona) i uświadamiając sobie wielką i miłosierną miłość nie potrafię nie podzielić się nią z każdym kogo spotykam. Misjonarze Miłosierdzia to kapłani, którzy skupić się mają w swoim głoszeniu przede wszystkim na przebaczającym Jezusie. Na sile miłosierdzia, która nie tylko obmywa nas z grzechów, ale wchodzi w człowieka tak głęboko, że zmienia jego całe życie i postępowanie. Oczywiście nie dzieje się to automatycznie i od razu. Czasami to długi proces, bo my jako ludzie zwykle jesteśmy oporni na tę łaskę i powracamy do naszych grzechów. Bóg jednak nie rezygnuje z nas i wierząc mocno w nasze nawrócenie udziela tej łaski po raz kolejny i kolejny. Miłosierdzie nie ma granic, to prawo, to ludzie, to nasze widzimisię stawia granice Bożemu miłosierdziu. A Bóg rozdaje obficie, hojnie! Oczywiście nie wszystko naraz. Czasami ten proces przebaczania i uzdrawiania jest długi, i działa jak „kroplówka łaski miłosierdzia”. Grzechy i przestępstwa są przebaczone aktem woli Boga, ale proces „rekonwalescencji” – nawracania jest długi. To jest proces, nie piorun z nieba.

Misjonarze Miłosierdzia mają prawo zdejmowania kar za przestępstwa zastrzeżone Stolicy Apostolskiej. Uproszczona została cała procedura pisania listów do Penitencjarii Apostolskiej, czekania na odpowiedź, itd. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że podchodząc do człowieka momentalnie widzę w nim odblask Bożego miłosierdzia. Niektórzy dziwią się, że nigdy nie odmówiłem rozgrzeszenia, ani nie wstrzymałem. Może Jezus daje mi taką łaskę spowiedzi, że zawsze mogę go udzielić, a może prowadząc czasami długie spowiedzi, szukam takiej możliwości do skutku. Jestem zdania, że większe dobro dokona się poprzez łaskę przebaczenia niż poprzez wstrzymanie tej łaski. Teraz pojawiły mi się w głowie słowa, które czytamy u Proroka Ozeasza: „Gdyż pragnę miłości, a nie ofiary, poznania Boga bardziej niż całopaleń” (Oz 6,6). Może one trochę rozświetlą moje spojrzenie i doświadczenie miłosierdzia.

I tak, całkowicie inaczej patrzę na siebie, na drugiego człowieka. Miłosierdzie stało się też tematem przewodnim mojego przepowiadania. Bóg, który nie brzydzi się, nie rezygnuje, nie odrzuca człowieka, ale wciąż go szuka, ciągle podaje mu rękę, by go podnieść. Czyż to nie jest najlepsza Nowina? Czyż potrzeba nam więcej jako ludziom? Gdybyśmy tylko nie ograniczali tego miłosierdzia, które bez ograniczeń rozdaje Jezus… Gdybyśmy tylko nie ograniczali Jezusa…

I choć jestem połamanym grzesznikiem to w głębi serca bardzo pragnę i staram się być jeszcze gorliwszym Misjonarzem Miłosierdzia i jeszcze bardziej miłosiernym człowiekiem. Zgodnie z wezwaniem Jezusa: „Bądźcie miłosierni, jak miłosierny jest wasz Ojciec” (Łk 6,36).

Dziękuję Ojcu za rozmowę.

o. Maciej Ziębiec CSsR – redemptorysta, misjonarz ludowy. Pełnił posługę duszpasterską w parafii w Elblągu oraz w Toruniu (jako duszpasterz akademicki). W 2016 roku został ustanowiony przez papieża Franciszka Misjonarzem Miłosierdzia. Posługiwał jako kapelan Tymczasowego Szpitala na Stadionie Narodowym w Warszawie.

Rozmawiała: Paulina Jeżakowska

Centrum Ochrony Praw Chrześcijan

PRZYPISY

  1. Bardzo często owo pytanie o Boga stawiane było w czasie mojej posługi kapelana w Szpitalu Narodowym. Powrót do fragmentu, którego dotyczy przypis numer 1
  2. Por. Franciszek, Bulla Misericordiae vultus, 11 kwietnia 2015, nr 5. Powrót do fragmentu, którego dotyczy przypis numer 2
  3. Franciszek, Posynodalna Adhortacja Apostolska Christus Vivit, 25 marca 2019, nr 116. Powrót do fragmentu, którego dotyczy przypis numer 3