Aktualności

Wiara umiera, gdy przestaje być dokarmiana

Wiara umiera, gdy przestaje być dokarmiana
Photo by Aaron Burden on Unsplash
19 grudnia 2022 r.

Wiara umiera, gdy przestaje być dokarmiana

Wiara, żeby pozostawała żywa, musi być dokarmiana sakramentami. Gdy ktoś zaczyna używać „diety” polegającej na niedostarczaniu wierze potrzebnej witaminy – Bożej miłości, wówczas wiara najczęściej przeradza się w obojętność – zwraca uwagę ks. dr hab. Robert Skrzypczak w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”.

Nasz Dziennik: Mamy Adwent, czas oczekiwania na narodziny Pana Jezusa, który w Ewangelii pyta: „Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, kiedy przyjdzie?”

Ks. dr hab. Robert Skrzypczak: Te słowa są konkluzją przypowieści Jezusa o natrętnej wdowie i nielitościwym sędzim. Jezus pochwalił tym samym wytrwałość Jego uczniów na modlitwie „we dnie i w nocy”. Z tego, czy nie poddamy się przeciwnościom i czy okażemy ufność pomimo braku sukcesów, może wynikać to, co Jezus powiedział: „Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, kiedy przyjdzie?”. Jakby się zastanawiał, czy Ewangelia, Dobra Nowina, przyjmie się w ludzkich duszach na tyle głęboko, że nie zdoła jej zakwestionować ani doznawane cierpienie, ani też pozorny brak reakcji niebios. Wiemy przecież, jak łatwo mogą zachwiać naszą wiarą nieprzewidziane, smutne okoliczności życia.

A gdyby spojrzeć na słowa Jezusa w kontekście czasów ostatecznych?

– Chrystus przepowiadał, że na końcu czasów wielu ludzi odwróci się od Niego, z jednej strony przyjdzie czas ogromnej, narastającej przemocy w świecie, a z drugiej strony prześladowania Kościoła. Święty Paweł w swojej eschatologicznej katechezie zawartej w Pierwszym Liście do Tesaloniczan mówił, że przed powrotem Chrystusa świat zostanie dotknięty próbą „anomosa”, czyli człowieka nieprawości, kiedy wielu ludzi odwróci się od swego Zbawiciela. Oziębnie miłość wielu, wzmagać się będą nieprawość, obojętność, nieżyczliwość i wrogość.

Dzisiaj żyjemy w epoce, kiedy wielu ludzi bez większego namysłu, czy nawet bez większego powodu odwraca się od Chrystusa, opuszcza Kościół. Dzieje się to, co zapowiadał już przed stu laty św. Ojciec Pio, przestrzegając przed tzw. ukrytą apostazją. Jan Paweł II nazywał ją „cichą apostazją człowieka sytego”, który żyje tak, jakby Boga nie było. Bóg przestaje być zwalczany, jak było w epoce ateizmu, ale staje się Kimś niepotrzebnym, wziętym w nawias jako przesłanka nieistotna, niemająca żadnego wpływu na życie. Oczywiście, dzieje się tak wtedy, gdy gubimy wymiar wieczności, przestajemy myśleć o niebie, jakby jakiś betonowy bunkier zatrzasnął się nam nad głowami i pozostaje tylko to, na co mamy bezpośredni wpływ.

Co jest powodem słabnięcia wiary i rozluźniania więzi z Kościołem?

– Wiara jest darem od Boga, który musi być nie tylko przyjęty, lecz także pielęgnowany, chroniony, bo inaczej ów prezent można zmarnować. Tak się dzieje wówczas, gdy człowiek, któremu została przekazana wiara, odwraca się od Boga żywego i zaczyna się oddawać idolom, czyli służyć bożkom, pieniądzowi, powodzeniu, przyjemności, seksowi, własnemu „ja”. Wiara umiera też wtedy, gdy przestaje być dokarmiana. Tym pokarmem, który podtrzymuje ją przy życiu, jest głoszenie Słowa Bożego, zwłaszcza przepowiadanie kerygmatu. Dlatego Kościół od początku podejmuje nakaz Chrystusowy: „Idźcie i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu”.

Wiara, żeby pozostawała żywa, musi być też dokarmiana sakramentami. Gdy ktoś zaczyna używać „diety” polegającej na niedostarczaniu wierze potrzebnej witaminy – Bożej miłości, wówczas wiara najczęściej przeradza się w obojętność.

Obojętność jest gorsza od wrogości, bo całkowicie znieczula człowieka na wymiar nadprzyrodzony?

– Często zwracali na to uwagę wielcy głosiciele Ewangelii, np. amerykański kaznodzieja ks. abp Fulton Sheen, który mówił, że przeciwieństwem wiary nie jest ateizm, ale obojętność. Kiedy zamieniamy naszą żarliwą miłość do Boga, Kościoła, do liturgii w rodzaj duchowego wychłodzenia, wszystko w człowieku staje się zimne. Niektórzy mistycy w swoich wizjach porównywali piekło do czegoś ogromnie zimnego, gdzie wieje tylko lodowaty wiatr. Ale piekło nie musi oznaczać konkretnego miejsca, lecz stan, w którym człowiek może się znaleźć. Jego zapowiedzią jest to, co nosimy w sercu, gdy ktoś stanie się „dziadkiem mrozem” lub „królową śniegu” i nosi w piersi zamiast serca sopel lodu, bo stracił nadzieję, która kieruje człowieka w stronę nieba. Być może właśnie o takim kształcie egzystencji myślał Jezus, gdy zastanawiał się, czy znajdzie jeszcze w ludziach żar oczekiwania oraz ogień miłości, gdy wróci.

Od najmłodszych lat uczymy się, że wiara jest potrzebna do zbawienia. Tymczasem coraz częściej można się spotkać z postawą: jestem dobrym człowiekiem, nikogo nie krzywdzę, a zatem po co mi Kościół? Po co mi Pan Bóg, wiara? Na czym polega pułapka takiego myślenia?

– To jest typowy przejaw neopogaństwa. W jaskrawej postaci spotkałem się z taką postawą podczas mojej praktyki misyjnej na Syberii, zaraz po zawaleniu się Związku Sowieckiego. Ludzie, którym wmawiano, że żyją w stworzonym raju, królestwie ludzi wolnych, nagle zobaczyli, że to wszystko było złudzeniem, zostali pozbawieni poczucia wielkości. Ci mieszkańcy Syberii, którzy nawet interesowali się tym, co robimy, którzy widzieli, że przyjechaliśmy głosić Dobrą Nowinę, mówimy o miłości Boga, o przebaczeniu grzechów, stawiali nas przed pytaniem: Ale po co nam ta misja, przychodzenie do kościoła, słuchanie katechez? Najważniejsze, żeby człowiek był dobry.

To pytanie coraz częściej pojawia się także w ludziach żyjących na Zachodzie. To jest przejaw dechrystianizacji, czyli wyrugowania Chrystusa z wyobraźni społecznej. Człowiek, nie widząc Chrystusa, nie wierząc w Jego zmartwychwstanie, nie słysząc o życiu wiecznym, przykłada do siebie ludzki szablon etyczny: najważniejsze jest być dobrym. Nasza epoka szybkiego rozwoju, indywidualizmu, stawiania na profesjonalizm szybko to przekonanie przerobiła na „bycie dobrym w czymś”. Oczywiście jest to rodzaj „filozofii zamiast” w stosunku do jedyności i powszechności zbawienia w Chrystusie.

Pojawia się pokusa samowystarczalności: sam zapewnię sobie zbawienie?

– Zamiast skorzystać z łaski Boga, będę sobie udowadniał, że potrafię ułożyć sobie życie bez Niego. A gdy zaczną ogarniać mnie wątpliwości albo wyrzuty sumienia, włączę się w jakąś akcję charytatywną. Wielu ludzi niewierzących, zadeklarowanych ateistów jest w stanie robić dobre i szlachetne rzeczy. Ale w chrześcijańskim kerygmacie nie ma twierdzenia, że Chrystus umarł za dobrych, w związku z tym dobrzy pójdą do nieba, a źli do piekła. Chrześcijański kerygmat mówi coś innego: człowiek – nawet ów szlachetny aktywista – bez Boga umiera, stworzenie bez Stwórcy zanika.

A jakie konsekwencje dla wiary ma swoista prywatyzacja prawd wiary, gdy wybieramy z nauczania Kościoła to, co wygodne, odrzucając zasady wymagające pewnego trudu, moralnego kręgosłupa?

– To są koszty, jakie ponosimy w naszej polskiej wspólnocie katolickiej z powodu braku permanentnej katechezy. Jeśli brakuje stałej inicjacji chrześcijańskiej, która zmierza do budzenia i podtrzymywania w nas prawdziwej wiary, to owszem, możemy zostać w Kościele, przy niektórych miłych nam przekonaniach katolickich, ale już jako niewierzący lub co najwyżej religijni. Katechizm Kościoła katolickiego ten rodzaj wymiany wiary na łatwą, skrojoną na nasze potrzeby religijność nazywa wręcz próbą Antychrysta.

Bardzo mocne stwierdzenie.

– 675 punkt Katechizmu mówi, że w tej próbie nie chodzi o jakiegoś wielkiego prześladowcę czy tyrana, gorszyciela, który będzie miał wpływ na społeczeństwo. Próba Antychrysta dotyczy pewnej postawy, kolektywnego oszustwa polegającego na zasłonięciu Chrystusa jakąś religijną propozycją, wymianie Jego na coś innego. Coraz częściej można sobie wyobrazić chrześcijaństwo bez Chrystusa. W jego obrębie Pan Jezus przestaje być wyznawany, głoszony, kochany. Nawet w bogatej w oferty praktyce duszpasterskiej Chrystus może służyć jedynie za pretekst do zajęcia się innymi rzeczami. Nie jest już Centrum, nie jest Bogiem, nie jest Zbawicielem. Wiara zamienia się w tzw. religijność naturalną.

Katechizm, mówiąc o próbie Antychrysta, opisuje ją w ten sposób, że ludziom będą proponowane łatwe rozwiązania życiowe typu religijnego, ale za cenę wyrzeczenia się prawdy. Bo wiara oznacza gotowość na przyjęcie prawdy i życie oparte na niej. Więcej – my, chrześcijanie, wiemy, że prawda nie jest tylko i wyłącznie pojęciem metafizycznym; prawda jest Osobą. To Chrystus powiedział: „Ja jestem Prawdą”, a potem dodał: „Ja jestem Drogą, Ja jestem Życiem”. Jeśli chcemy żyć w prawdzie, poznać prawdę, to potrzebujemy Chrystusa. Inaczej człowiek może nawet odczuwać potrzeby religijne, pozwalające mu odnieść się w chwilach trudnych do czegoś poza sobą samym, do Absolutu, ale to nie wystarczy, by go otworzyć na Zmartwychwstałego. W tym celu należy głosić ludziom słowo zbawienia, kerygmat niezakładający w nich wiary, lecz ją wzbudzający. Pytanie Chrystusa, czy znajdzie On wiarę na ziemi, gdy powróci, można zastosować do tego pierwszego zadania chrześcijan w świecie: przepowiadania Chrystusa i uobecniania Go poprzez świadectwo.

Czy neopogaństwo może stać się religią społeczeństw postchrześcijańskich?

– Poganie nie byli ateistami, byli osobami religijnymi. Proszę zwrócić uwagę, że dzisiaj my, Polacy, wcale nie mamy ochoty być ateistami. Ateizm kojarzy nam się z poprzednią epoką. Nawet jeśli ludzie dokonują apostazji, podejmują walkę z Kościołem, porzucają sakramenty czy też odnoszą się z pogardą do chrześcijańskich autorytetów, to wcale nie oznacza, że przestają być religijni.

Ksiądz abp Fulton Sheen nawet w komunizmie widział pewną postać religii, parodii Kościoła, gdzie byli swoiści „prorocy”, swoisty zestaw „prawd wiary” i precyzyjny zestaw religijnych sankcji dla tych, którzy zamierzają się wyłamać bądź sprzeciwić. Religijność pozbawiona Chrystusa – w takiej czy innej postaci – będzie gotowa prześladować i eliminować przeciwników. Dzisiaj wielu ludzi, którzy przyznają się do Chrystusa, jest prześladowanych, pozbawianych pracy, ograniczanych w prawach i marginalizowanych tylko dlatego, że nie chcą oddawać kultu postnowoczesnym bożkom, nie chcą posypać kadzidełkiem ołtarzy politycznego czy obyczajowego szaleństwa. Ilu ludzi znosi aktualnie szykany tylko z tego powodu, że uważają, iż małżeństwo to mężczyzna i kobieta, że rodzina to właściwe środowisko, w którym należy przyjmować i wychowywać dzieci, oraz że są przeciwni zabijaniu dzieci w łonach ich matek.

Zachowujemy zdolność przekazywania wiary następnym pokoleniom?

– Wszystko zależy od naszego posłuszeństwa Panu Jezusowi. Kościół, matka nasza, przechodzi czas próby, turbulencji, bardzo często jest to próba związana z utratą tożsamości. Jest wiele miejsc, w których katolicy w swoich poczynaniach – czasem pod pozorem synodalności czy w imię humanizmu – koncentrują się na wszystkim z wyjątkiem Chrystusa: na urządzeniu sobie wygodnego, dopasowanego do własnych potrzeb bądź do oczekiwań światowych Kościoła. Obawiam się, że skupiając się na problemach władzy w Kościele, jego ustroju, na szczegółach liturgicznych, na zapewnianiu wszystkim należnych czy nienależnych praw i przywilejów, tak bardzo skoncentrujemy się na sobie samych, że już nie starczy nam ani energii, ani pomysłu na to, by innym głosić Ewangelię. Na wielkim placu odbudowy Kościoła zapomnimy o Chrystusie. I o szukaniu owcy zagubionej.

Żeby przekazywać wiarę innym, w pierwszym rzędzie trzeba wiedzieć, na czym się samemu stoi. Jeśli pozwolimy się ogarnąć wątpliwościom, dyskusjom, ankietom, nieustannej zmianie reguł w trakcie marszu, wytracimy resztki sił, by nieść wiarę przyszłym pokoleniom. Dzisiaj nie sprzyja przekazowi wiary nieustanne dyskutowanie o zmianie paradygmatu, o rozwijaniu doktryny. Naukowe ambicje uczonych w Piśmie podają w wątpliwość natchniony charakter Słowa Bożego. Na pewno też nie służy jakości przekazu wiary zgoda na niszczenie własnych autorytetów. W naszym Kościele, poza Trójcą Świętą, największymi autorytetami są święci.

Co w takim razie powinniśmy robić?

– Dzisiaj trzeba tworzyć małe wspólnoty, które dadzą ludziom poczucie bezpieczeństwa i pewności w trwaniu przy Chrystusie, a także zapewnią optymalne warunki do przekazywania wiary własnym dzieciom. Gdy zalewają nas barbarzyńskie brudne wody antyewangelicznego myślenia, w którym grzech przestaje być grzechem, dobro jest wymieniane na zło i odwrotnie, prawda zostaje zrelatywizowana, ludzie dobrej woli, którzy dawniej we własnych rodzinach i parafiach czuli się bezpiecznie, dziś w pojedynkę mogą tego zderzenia nie przetrzymać. Potrzebujemy zastosować tzw. opcję Benedykta, czyli wrócić do logiki św. Benedykta z Nursji z VI wieku, który powrócił do idei Ewangelii zharmonizowanej z życiem i tworzenia, z natchnienia Bożego, małych wspólnot wiary i modlitwy przypominających światła zapalone na wzgórzach. Założył on 12 takich ognisk życia chrześcijańskiego, wokół których odtwarzała się cywilizacja europejska.

To samo w naszych czasach czynili ks. Franciszek Blachnicki, ks. Luigi Giussani, Kiko Argüello i Carmen Hernández. Wiedzieli, że aby mieć siłę do głoszenia Ewangelii innym ludziom, potrzeba mocnego punktu oparcia. Dzięki wspólnocie odkrywamy, że Kościół nie jest instytucją czy korporacją, ale środowiskiem wzrastania w wierze. Ksiądz kard. Karol Wojtyła na Soborze Watykańskim II posługiwał się pięknym określeniem Kościoła jako „środowiska osobotwórczego”. Dzięki spotkaniu z żywą osobą Boga, ze Zmartwychwstałym także nasze życie nabiera wartości osobowych. Wzrastamy jako ludzie poprzez miłość do wymiaru wieczności.

Nasz Dziennik/Małgorzata Rutkowska

Źródło: https://www.radiomaryja.pl/informacje/nasz-dziennik-ks-dr-hab-r-skrzypczak-wiara-umiera-gdy-przestaje-byc-dokarmiana/